Autor: Robert Kowalski

  Dzień niespiesznie chylił się ku zachodowi. Jedno ze słońc pomału zatonęło w mglistej poświacie horyzontu, oddając miejsce swojemu większemu bratu, który falując w gorącym powietrzu wyłonił się za potężnego kręgu księżyca otoczonego niwą mroku i mistycznej tajemniczości.

Kahir siedział już dłuższy czas w Domie-Przystani. Jego długie czarne włosy spływały ku stołowi, końcówkami lepiąc się do blatu, zalanego dargerskim piwem. Przed nim stał kielich wykonany niewprawną ręką rzemieślnika, mający chyba jedynie imitować kunsztowne rękodzieła Quedzkich artystów, chyba tylko po to by zmylić nazbyt wstawionych klientów tej speluny. Trunek w czaszy był ciemny i cierpki. Kielich co raz szturchany przez mężczyznę, wzbudzał w cieczy powolnie rozchodzące się koła. Kahir był nieobecny. Błądził gdzieś w przepastnej historii swojego życia.

Nagle poczuł pacnięcie. Wyrwany z otępienia spojrzał na młodą Quedkę stojącą przed nim. Była to młoda służka, jednak już zawadiacko poczynała sobie z klientami. Podciągnięte rękawy, uplecione grube warkocze rudych włosów i niecierpliwe falowanie skrzydeł dodawały jej uroku, gdy na jej twarzy malowało się zniecierpliwienie.

- Długo tak będziecie tu tkwić? - fuknęła
- Może jeszcze coś zamówicie? - dodała.
- Nalej jeszcze. - uciął rozmowę.

Wiedział, że to kiepski pomysł, bo trunek jakim go raczyli był podlejszy w smaku niż pomyje z pobliskiej garbarni niejakiego Bragha - Dargera, który osiadł tu jakiś czas temu nie wiadomo czemu. Właśnie to z nim miał się spotkać. A termin spotkania już dawno minął. Do garbarza często przybywali coraz to nowi czeladnicy i terminatorzy, z różnych stron świata, i może właśnie dlatego Bragh się spóźniał. Dłużyło mu się bezczynne siedzenie i czekanie na być może nie istotne informacje, a wieści o przybyszach rozchodziły się w mieście nadspodziewanie szybko, czego wolał unikać.

Dziewczyna zdążyła obrócić w dwie strony i przynieść wina, gdy nagle Kahir poczuł znajome uczucie. Jego zmysły wyostrzyły się. Fala euforii przemknęła przez niego. Oczy nagle zmieniły się, źrenice nienaturalnie zwęziły. Poczuł mrowienie, intensywne i bardzo niestabilne. "Źródło" zatętniło mu pod czaszką. Poderwał się. Dziewczyna z przerażeniem wpatrywała się w jego zmieniające się oblicze. Krzyknęła -"Shaghar Oy Gilrog" w staromowie, jednak opustoszała sala nie odpowiedziała na jej przekleństwo. Nie zdołała nawet uciec, gdy mężczyzna odruchowo chwycił ją za nadgarstki. Wykręcił jej stawy, tak że przewróciła się bezwładnie z lekkim szelestem szaro-brązowych piór.

Wybiegł na dziedziniec. Minął go błyskawicznie i zatrzymał się u wyjściu. Jego oczom ukazała się panorama głównego dziedzińca zewnętrznego kręgu miasta. Było już ciemno, a schodzenie misternie rzeźbionymi schodami prowadzącymi na dziedziniec zajęło by zbyt wiele czasu. Musiał się spieszyć. Wskoczył na balustradę i rozwinąwszy skrzydła poszybował na duł, ku centralnej fontannie Atylli, gdzie jakiś ferski bajarz snuł swą cowieczorną opowieść. Słuchało go wielu zgromadzonych mieszczan, którzy ochoczo gromadzili się na "dziedzińcach spotkań" w upojne wieczory.

Gdy wylądował wzbudził lekki popłoch wśród gawiedzi. Na szczęście strażników nie było w pobliżu, co zaoszczędziło mu jego cenny czas. Pomknął za zewem. Jego wzrok stał się ponownie przerażająco martwy. Wniknął we wnętrze i zobaczył aury zgromadzonych. Wśród nich nie dostrzegł właściwej, promieniującej niestabilną formą jak płomień ognia. Nagle gdzieś z oddali posłyszał odbicie mocy. Pobiegł natychmiast w tamtym kierunku.

Gdy wpadł w zaułek jego zmysły wyłowiły gwałtowną emanację mocy. Nie zdziwiło to go, chociaż wiedział, że w miastach obowiązuje zakaz używania mocy. Lecz tylko dzięki instynktowi i wielu godzinach wytężonej i żmudnej pracy uniknął ataku. Wykonał piruet i przywarł do ziemi. Poczuł jak kolejne z jego piór połamały się przy uniku. Przeklął w myślach, gdyż do stanu jego upierzenia można było mieć wiele zastrzeżeń, a on nie pomagał sobie. Po drugie pulsujące w trzewiach wino, wciąż mąciło mu pewność działania.

Gdy zrobił kolejny unik i wylądował na plecach poczuł, że coś mu ogranicza ruchy. Dopiero po chwili zorientował się, że to jego pas z mieczem poluzował się i wszedł pod lewe ramię. Zareagował natychmiast. Wybił się skrzydłami w górę, unosząc się na kilka metrów. Poczym opadł z furkotem na ziemię trzymając obnażony miecz.

Otaczało go grupa pięciu zbirów. Byli wszyscy Quedami, co go trochę zdziwiło. W takich sytuacjach szumowiny miejskie, a w szczególności te z pogranicznych miast miały składy mieszane. Jednak tym razem było inaczej. Nie miał czasu zastanawiać się dalej, czy przypadkiem ktoś ich nie wynajął, gdyż jeden z napastników, widocznie przywódca wyciągnął rękę do ataku. Jaskrawe punkciki koncentrującej się energii zapulsowały na jego palcach. Kahir znał te sztuczki imitujące atak i nawet nie przejął się pieczeniem na policzkach. Zaatakował szybko i błyskawicznie swoim mieczem. Fala energii przetoczyła się gwałtownie w kierunku napastników i ucięła atak przywódcy. Moc rozwiała się tak nagle, jak się pojawiła. A sam oprych wybałuszył oczy i runął na wznak w poszerzającej się kałuży krwi. Kahir nie oglądał sceny konania. Widział ich wiele i przywykł do tego. Zawirował. Skrzydła rozpostarły się gwałtownie i omiotły szerokim łukiem przeciwników. Poczuł, że jedno cięcie nie trafiło, jednak wiedział, że na niewiele się to zda temu szczęśliwcowi. Gdy stanął ponownie twarzą do pozostałych oprychów, jeden z nich już się ulotnił. Na polu walki pozostał młody Qued z paskudnie skrzywionym nosem i licznymi bliznami na szyi. Jego ręka drżała wyraźnie i z wysiłkiem utrzymywała podrzędnej jakości broń.

- Nie zabiję cię. - Powiedział Kahir.
- Spieszy mi się! - Dorzucił wymijając młodzika.

Faktycznie czas naglił a "źródło" gdzieś przepadło. Pomknął w noc, nasłuchując zaburzeń mocy.

Młody oprych stał czas jakiś jak wryty, po czym, gdy ochłonął czym prędzej umknął w zaułek, pozostawiając stygnące ciała kamratów na polu walki.

* * *

  Lowffer był starym shardarkerem i był biegły w swoim wampiryzmie. Znał wiele sztuczek i umiał dogodzić sobie rarytasami jakie czasem trafiały mu się w jego mieście. Jednak ostatnio pojawił się konkurent. Już kilka razy sprzątnął mu smakowity kąsek z przed nosa. Irytowało to go, ponieważ od przeszło dwóch pełni próbował bezskutecznie usunąć niewygodnego przeciwnika. Tej nocy nadarzała się wyśmienita okazja rozwiązania tego problemu, raz na zawsze.

* * *

  Kahir wbiegł na opustoszały plac wodospadów. Na środku płonęły jeszcze kryształy, a woda rozpraszała światło na okalające plac wiszące ogrody. Ponad zwieńczeniem wodospadów górowała monumentalna wieża Tana miasta. Kahir rozejrzał się ostrożnie. Czół "źródło". Szukał go przez jakiś czas, zanim poczuł ponownie uczucie euforii. Jednak jego odczucia i wibracje medalionu niepokoiły go. Był ktoś jeszcze.

Skierował się ku głównej bramie. Minął wodospady i wszedł na dziedziniec wewnętrzny ogrodu. Był opustoszały i pełen cieni. Nocne ptaki pohukiwały w oddali. Wiatr szumem liści wtórował wodzie skrzącej się w świetle lampionów. Gdzieś w oddali dobiegł chrapliwy skrzek jakiegoś ptaka, który właśnie obwieszczał całemu światu o swoim zwycięstwie. Kahir nasłuchiwał. W pewnym momencie wyłowił jakiś ruch. Dostrzegł cień przemykający po między kolumnami oplecionymi na całej długości kożuchem ciemnych pnączy. Pobiegł w tamtym kierunku.

* * *

  Cień przesuwał się ukradkiem za zwalistą postacią Dargera, kroczącego swobodnie przez główną aleję. Minął kolejny plac fontann i zaczął piąć się po szerokim łuku schodów prowadzących na górne dziedzińce. Pod nimi gęstniała noc. Gdzie niegdzie jakiś niemy skrzydlaty cień przemykał po posadzce, zasłaniając blask księżyców na zroszonych liściach kwiatów. Woda marszczona przez wiatr skrzyła się tysiącami odcieni. A poruszane nocną bryzą drzewa napełniały posadzki ogrodów mnóstwem tajemniczych mar.

Darger dotarł w końcu na szczyt schodów, a jego cień wydłużył się i zbladł. Wszedł na rondo wybrukowane rzadkim kamieniem. W centrum znajdowała się kryształowa sadzawka, przez którą sączyły się światła nadające temu miejscu mistyczną aurę. Darger zatrzymał się na chwilę podziwiając niesamowity efekt wizualny, gdy jego cień nagle zgęstniał i stał się materialny. Zbliżył się szybko. Darger wyczuwszy coś, obrócił się w kierunku zasłyszanego szelestu. Zamarł, a jego kocie oczy stały się szersze niż w najgłębszym mroku. Zawył, gdy napastnik uderzył go potężnym wyładowaniem energii. Jego sierść okopciła się i zaczęła śmierdzieć spalenizną. Wierzgnął nogami w naturalnym odruchu, ale chybił. Napastnik był szybki i agresywny. Włosy rozwiały się na nocnej bryzie i ukazały w odblasku toni, przerażającą twarz z ostro zwężonymi źrenicami, płonącymi ogniem. Darger zaszamotał się wściekle, jak złapany w sidła olbrzym, lecz tylko jego lwia grzywa zafalowała bezsilnie. Reszta ciała odmówiła posłuszeństwa. Napastnik runął na niego i rozczapierzywszy skrzydła zasłonił blask księżyców. Mroczna poświata nadała postaci iście upiorny wygląd anioła zagłady.

Nagle wszystko wokoło się zmieniło, a monotonny niski wibrujący dźwięk rozszedł się echem. Anioł zagłady zesztywniał, wydając z siebie niskie warknięcie. Obejrzał się, po czym niczym szmaciana lalka został targnięty jakąś niewidzialna siłą. Przekoziołkował nad przerażonym Dargerem i upadł gdzieś w cieniu, znikając z pola widzenia. Jednak Darger nie patrzył za intruzem. Coś znacznie mroczniejszego przykuło jego uwagę. Cienie okalające rondo nagle zgęstniały, a powietrze zrobiło się ciężkie niczym woda. Monotonny, wibrujący dźwięk nasilił się. Wiatr wzmógł się nagle mając swoje źródło gdzieś wewnątrz kręgu, a powietrze przybrało postać pomarszczonej tafli wody zmąconej przez wrzucony kamień. Z mroku, jak przez kurtynę, niespiesznie wyłoniła się postać sędziwego Queda.

- Witaj mój przyjacielu. - Wyszeptała postać, uśmiechając się szeroko, tak by Darger mógł dostrzec jego czyste białe kły.
- Nie odchodź daleko muszę załatwić pewną drobnostkę, wszak jesteś źródłem mojej inspiracji. - Dodał tajemniczo i wyciągnąwszy rękę zatopioną w czerwonawą poświatę przyciągnął do siebie przerażonego Dargera, poczym spojrzał gdzieś w mrok...

* * *

  Kahir począł gwałtowne uderzenie mocy. Runął błyskawicznie w kierunku "źródła". Znał to zjawisko nazbyt dobrze. Przeskoczył przez pas krzewów i wbiegł po schodach, zawieszonych nad tonącym w cieniach miastem. Nagły błysk oślepił go, lecz nie zatrzymał. Wpadł na dziedziniec. Zdążył dostrzec jeszcze rozwiewające się fragmenty bramy. Rozpostarł skrzydła i wybił się do lotu koszącego. Przybliżył się błyskawicznie. Dostrzegł okruchy bramy, unoszące się w powietrzu. Przypominały bańki wody zawieszone w próżni. Nadal były uwięzione w mocy formuły. Chwycił jedną i przywołał efekt. Ten otworzył jego umysł na moc, która potężną falą wniknęła w niego. Poczuł owładającą go siłę, która rzuciła go w blady blask przestrzeni. Zdążył jeszcze dobyć miecz...

* * *

  Lowffer był usatysfakcjonowany swoim planem. Myślał, że zajmie mu to więcej czasu. A tym czasem miał przed sobą jeszcze prawie pół nocy na delektowanie się mocą "źródła". Usiadł wygodnie w głębokim fotelu. Nagle poczuł zaburzenie, nienaturalne i dość dziwne. Brama nie otworzyła się standardowo. Przybrała formę kuli, w której tkwił ktoś w pozycji embrionu. Kiedy energia rozmyła się postać miękko spadła na ugięte nogi. Lowffer patrzył zdziwiony i trochę zaintrygowany osobnikiem. Z ubioru przypominał jakiegoś włóczęgę, lecz jego broń była przedniej jakości. Dość rzadka odmiana kryształowej klingi. Postać podniosła się powoli i z ostrożnością łowcy rozejrzała się w około. Gdy Lowffer dostrzegł twarz uśmiechnął się lekko.

- Lowffer? - Zapytała postać wyciągając przed siebie miecz.
- To ty żyjesz? Przecież tyle lat. To nie możliwe abyś mógł tak długo... ż.y.ć. - Łowca spochmurniał jakby dotarło do jego umysłu niepokojąca myśl. Jego umysł w jednej chwili zalały setki wspomnień. Cały zesztywniał. Jego twarz wykrzywiła się w grymasie gniewu, bólu i nienawiści.

- Ach więc tym jesteś! Ty...!!! - Łowca przeciągnął sylabę w gniewnym pomruku.
- Uspokój się. - odparł Lowffer.
- To było dawno temu. -
- Co z tego! Mówiłeś, że jesteś moim ojcem. -
- Bo i tak w samej rzeczy jest. - odparł.
- To ty mi to zrobiłeś! Ty bestio, ohydny upiorze. To wszystko co mi mówiłeś było kłamstwem. Te twoje choroby...-
- Hm. To faktycznie dawno. - odparł Lowffer trochę z zadumą. Wstał i podszedł do lustra pulsującego od napięcia mocy.
- Już od wielu lat nie stosowałem tych sztuczek. Hm, to były czasy. Patrzeć na tych wszystkich głupców myślących, że to faktycznie choroba. Jak oni to nazywali? "Słabość rodowa". -
- Ty potworze... - wycedził z obrzydzeniem łowca.
- Tak! - Lowffer wszedł w słowo.
- Zawsze byłeś niepokorny. Może dlatego postanowiłem dać ci "dar"... -
- Chyba przekleństwo! -
- Byłem wtedy jeszcze młodym "Shadre-zumrr...-
- Nazwij się po imieniu, Shardarkerze. - Dorzucił z ironią łowca.
- Tak twoja matka zawsze twierdziła, że jesteś trudnym dzieckiem. -
- Co? -- Zdziwił się łowca. - Widywałeś się z moją matką!? -
- Tak, to była wspaniałe przyjaźń. -
- Ale przecież zmarła w czasie pomoru. Więc kiedy ją poznałeś? -
- To było jeszcze przed zarazą. zobaczyłem ją siedzącą przy fontannie i śpiewającą jakąś pieśń. I tak się to zaczęło. Potem przyszła zaraza... - Lowffer przerwał na chwilę. Spojrzał na łowcę, poczym zaczął mówić dalej.
- Nie mogliśmy uciec od tego, ale Ona nie chciała stać się jedną z nas. A ja szanowałem jej wybór. -
- Co? Szanowałeś! Przecież... -
- Nawet, wydaje mi się, że coś więcej. - Wtrącił z zadumą Lowffer.
- Przecież upiory nie maja uczuć. -
- To brednie! - podniósł głos. - Może jesteśmy martwi na ciele, ale nasze duchy wciąż mają uczucia. Jesteśmy podobni do tych wszystkich śmiertelnych. Mamy w sobie dwie natury, które zmagają się wciąż ze sobą. To co, że jesteśmy fizycznym odwzorowaniem mroku. W nas też tkwią głębsze uczucia... -
- Jak miłość? -
- Tak jak miłość! Czy myślisz, że z jakiego powodu dałem ci "dar"... -
- Nie przeciągaj struny Lowffer. - Powiedział przez zaciśnięte zęby, coraz mocniej zaciskając dłoń na mieczu.
- Kahir ty umierałeś, tak jak Ona. Co innego mogłem ci dać? Wtedy myślałem o utracie was obojga. Czy to taki straszny grzech, że dałem ci nowe życie. -
- Raczej gehennę życia w śmierci. Przez te wszystkie lata walczyłem ze sobą i z takimi jak Ty. Tępiłem ich bo to przez was jestem naznaczony. To co, że mam w sobie trochę więcej Queda niż Shardarkera, nadal przerażam innych. Jestem wyrzutkiem i wynaturzeniem tego świata. Mam dwie natury, których się wstydzę. I ty nazywasz to aktem miłości. Zniszczyłeś mnie. Lepiej było by mnie zostawić przy matce, abym umarł w spokoju. -
- Może i masz rację. - Odparł Lowffer.
- Wystarczająco wiele złego uczyniłem. Jestem już stary i zmęczony. Nie wiele już mnie cieszy. Może to już czas na wieczne zapomnienie. - Odwrócił się i rozłożywszy ręce dodał. - Czyń co masz czynić. -

Kahir nie zwlekał. Zaatakował błyskawicznie. Lecz Lowffer wcale nie wydawał się nazbyt znudzony długowiecznością. Odbił jego atak i odpowiedział potężnym wyładowaniem energii. Kahir został rzucony impetem o ścianę, przyozdobiona różnego rodzaju orężem. Ogłuszony i obolały poderwał się, lecz upiór stał się nagle potężniejszy niż kiedykolwiek. Jego skrzydła rozdwoiły się i poruszyły się w dziwnym rytmie. Medalion oszalał. Kahir poczuł nagle ukłucie pod mostkiem. Mięśnie spięły mu się na piersi, karku, ramionach i brzuchu. Coś ciężkiego, a zarazem bardzo ostrego przeszyło go gwałtownie. Poczuł ogarniającą go jasność. Żar i błękitne światło przesłoniło mu oczy, wciągając go w wir odrealnionych obrazów.

Gdy jasność znikła dostrzegł rozmazany obraz Shardarkera pochylającego się nad nim i wypowiadającego jakieś słowa, których nigdy nie usłyszał.

* * *

  Ocknął się czując tępy ból. Ślady poparzenia, sińce i cięte rany promieniowały obezwładniającą siłą na całe ciało. Poruszył się czując jakieś drgania gruntu obok siebie. Czuł, że jego skrzydła są poważnie uszkodzone. Potrzebowały długiej rekonwalescencj, aż do wymiany upierzenia. Gdy wzrok przyzwyczaił się do jaskrawego światła dostrzegł grupę mieszczan zgromadzonych na dziedzińcu. Chciał się podnieść, lecz w głowie mu szumiało a tępy ból pulsował na skroni, odbierając jakąkolwiek ochotę do wysiłku. Gdy wreszcie przezwyciężył owładającą go słabość usłyszał młodzieńczy głos.

- Hej! Niezła ci tu była jatka, z tem potworem. Ale żeście się spóźnili nieco, he... -
- Tak. - Posłyszał przytaknięcie innego głosu, znacznie potężniejszego i chrapliwego.

Byli to dwaj strażnicy którzy, najwidoczniej zaalarmowani przez mieszczan dotarli jako pierwsi na miejsce potyczki. Jeden wyglądał na młokos, mający jeszcze pstro w głowie, drugi zaś wyraźnie starszy wyglądał na doświadczonego wojaka, posiadającego dystans do takich sytuacji. Jednak nabyta rutyna skłoniła go do zadania pytania.

- A tak w ogóle, to coście za jedni, u driady szpetnej? Pierwszy raz cię tu oglądam.-
- Zwą mnie Kahir, tępiciel Shardarkerów. -

* * *

  Wiedział, że gdzieś w tym mieście mieszka jego "Ojciec". Ale, żeby go odnaleźć musiał by wejść we wszystkie zakamarki tego miasta. A to zadanie na kilka lat. Wpierw jednak musiał się wykurować. Spojrzał jaszcze na leżące zwłoki Dargera. Poskręcane ciało patrzyło na niego szklistym spojrzeniem. Nieopodal niego leżało jakieś truchło przypominające wyschnięty owoc śliwki.

* * *

Warszawa 1.12.1998.